Recenzja filmu

Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu (2022)
Ryan Coogler
Waldemar Modestowicz
Letitia Wright
Lupita Nyong'o

Umarł król i żyje król

Poppolityczny wymiar opowieści to jedno, ale chodzi przecież przede wszystkim o spektakl, kopniaki, ciosy, uderzenia i Coogler ma tego pełną świadomość. Żałobę po zmarłym widać zresztą w scenach
Wieloletnia tradycja kinowego uniwersum Marvela to nie tylko kolejne filmy i seriale. Nie tylko cross-overy, nowe postacie i alternatywne wymiary. To również wspomnienia, które fani dzielą między sobą. Wraz z Chadwickiem Bosemanem, po raz pierwszy w pozaekranowej rzeczywistości, zmarł ważny bohater uniwersum. A jako że decydenci z Disneya jak nikt znają wartość popkulturowej legendy, Boseman stał się pośmiertnie ikoną. 

 
Można zastanowić się, ile w tym przebiegłej kalkulacji, a ile szczęścia w nieszczęściu. Zbiorowa świadomość odmalowała wizerunek aktora nie jako Jamesa Browna z "Get on Up" czy Jackiego Robinsona z "42 – Prawdziwej historii amerykańskiej legendy", tylko jako Czarnej Pantery. Niezależnie, czy król T'Challa zostaje użyty jako figura postkolonialnej emancypacji, równości wobec spraw ostatecznych albo reprezentacji mniejszości w hollywoodzkich blockbusterach, nowy symbol jest wpisany w logotyp komiksowego świata.

"Wakanda w moim sercu" staje się zatem operacją o co najmniej podwójnym ryzyku. Nie sposób powtórzyć wielowymiarowego sukcesu pierwszego filmu, skoro sequel jest uboższy o Bosemana. Czy tego chcemy, czy nie, film będzie więc epitafium dla poległego herosa. Chwieje się zatem gmach kina rozrywkowego – "dobra zabawa" nie polega jedynie na opozycji nastroju do naciskającego zza ram ekranu wspomnienia o tragedii. Chodzi raczej o selekcję fabularnych priorytetów. Przeprowadzona nieumiejętnie, niesie konsekwencje znacznie poważniejsze niż sławetne pstryknięcie palców Thanosa.

W obliczu śmierci T'Challi pierwszą "Czarną Panterę" dziś czyta się niczym złowrogą, spełnioną przepowiednię – technologiczne imperium oparte na tradycyjnym kodzie rytuałów i klas funkcjonowało w szczęściu i całkowicie poza systemem. Następstwem decyzji o otwarciu się na świat jest błyskawiczna kara. Bezkrólewie w Afryce uruchamia ślinianki innych mocarstw, a wakandyjskie deklaracje o pomocy dla całego globu stają się wiążące tylko dla tych, którzy wsparcia nie potrzebują. Symbol Pantery działa na wyobraźnię także w świecie przedstawionym. Zamaskowany obrońca Wielkiego Kopca odstraszał w końcu wszystkich, którzy ostrzyli sobie ząbki na lokalne surowce, oczywiście – w imię wolności. Królestwo pozbawione męskiego sukcesora musi więc opowiedzieć się za postanowieniami zmarłego władcy, za suwerennością i niezależnością. 


Jakby na bis części pierwszej, twórcy prezentują kolejne starcie, którego stawką jest (niekiedy obracana w żart z archaicznej kategorii) tzw. "pierwotna tożsamość". Nawet najbardziej postępowych mieszkańców "afrykańskiego Eldorado" ostatecznie określa przede wszystkim moralny imperatyw narzucony przez przodków. Coogler i współscenarzysta Joe Robert Cole z wręcz antropologicznym zacięciem opisują kolejne rytuały i obrzędy, poszerzają kosmogoniczne mity. Największy atut poprzedniego filmu – żywe zaciekawienie miejscem akcji – zostaje oddany także w majestatycznych panoramach ultranowoczesnego miasta na sawannie. 

Sprawdzone recepty działają dzięki nowym antagonistom, duchowym spadkobiercom Erica Killmongera. Punkty wspólne w celach i charakterach po jasnej i ciemnej stronie konfliktu, moralne powidoki Nolanowskiego "Mrocznego Rycerza", ponownie (ostatnio: u Wandy/Scarlett Witch i w starciu z Doktorem Strange'em w multiwersum obłędu) wszystko to działa na korzyść filmu. Równie satysfakcjonujące jest gatunkowe mieszanie konwencji, sekwencje zapożyczone z disnejowskiej biblioteki tytułów – od "Piratów z Karaibów" po "Obcego". Nadrzędny cel opowieści pozostaje klarowny, bo sieć relacji między bohaterami robi się coraz gęstsza. Reżyser korzysta z autocytatów wizualnych i dialogowych, wnosi nowe na filarach starego, korzysta z dorobku uniwersum, ale nie satysfakcjonuje go powielanie pomysłów. 

Poppolityczny wymiar opowieści to jedno, ale chodzi przecież przede wszystkim o spektakl, kopniaki, ciosy, uderzenia i Coogler ma tego pełną świadomość. Żałobę po zmarłym widać zresztą w scenach akcji. Pojedynki przestają być dialogiem, przepisaną na walkę wymianą argumentów, a stają się czymś na kształt metafory straty i żalu. Bohaterowie unieszkodliwiają zastępy bezimiennych kitowców, krzyżują oszczepy i pazury z czarnymi charakterami, a sekwencje kipią od emocji. Choć ponownie ze swojego zadania świetnie wywiązuje się cała kobieca obsada – na czele z rewelacyjną Angelą Bassett oraz Letitią Wright jako zbuntowaną księżniczką – namacalność tych scen to nie kwestia szczególnej mimiki czy języka ciała wojowniczek. To film o T'Challi bez T'Challi i czuć to przez każdą ze stu sześćdziesięciu minut seansu.


Niezależnie, czy do seansu podchodzi się z pięściami w kieszeniach czy z sercem na dłoni, nie sposób uciec przed konkluzją, że nie ma lepszego pożegnania z Bosemanem w warstwie symbolicznej niż kolejny film – kolektywne przepracowanie straty w ekranowym świecie, który określa go do dziś. Zbiorowa żałoba przesiąka film, choć bywa, że niemożność utrzymania dystansu do żywych wspomnień nieco mu szkodzi. Im bliżej finału, tym więcej pęknięć pojawia się na zbroi z superbohaterskiej konwencji.  

Decyzja studia o niezatrudnieniu aktora, który mógłby zostać nową Czarną Panterą, mogła dziwić, lecz po seansie wszystko staje się jasne. Coogler nie oferuje nam ciekawszego bohatera niż T'Challa; tego miejsca nie zajmie już nikt. Ale przecież każda historia potrzebuje herosa, nawet skrytego w cieniu. Furtka do ostatecznego domknięcia opowieści o Czarnej Panterze pozostaje zatem otwarta. Legenda wciąż żyje.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones